0

Powiedzmy sobie szczerze, przynajmniej 90% uczniów nie czyta lektur szkolnych. Czemu tak jest? Czy to kwestia młodego wieku i chęci ciągłej zabawy? A może niechęć do rzeczy, które są narzucane? To teraz bez większego znaczenia, bo fakt pozostaje faktem. Młodzież, jeśli już musi to najchętniej sięga po streszczenia i filmy. A co jeśli do tej dwójki dodać jeszcze gry wideo? Czy Krzyżacy – The Knights of the Cross będące adaptacją słynnej powieści Henryka Sienkiewicza pt. “Krzyżacy” to idealny sposób na zapoznanie się z tym klasykiem literatury? I tak, i nie.

Krzyżacy – Historia Prawdziwa

Przejście całej gry z zadaniami pobocznymi zajmuje od 6 do 8 godzin. Skupiając się tylko na głównej historii ten czas można skrócić do 4 godzin, czyli nieco więcej jak film oraz niewiele krócej jak słuchowisko. W ciągu tego czasu poznamy fabułę całej książki. Niestety nie pamiętam w pełni historii wykreowanej przez Sienkiewicza i, choć próbowałem, to nie skończyłem lektury przed ujrzeniem napisów końcowych. Mimo to jestem na tyle zorientowany w wydarzeniach, żeby stwierdzić, że gra jest całkiem wierną adaptacją. Przebieg jest taki sam. Rozpoznałem wiele znanych momentów. W tym egzekucję Zbyszka, polowanie na niedźwiedzia dla jego sadła, porwanie Danusi i oszpecenie Juranda. Niestety, choć gra w miarę wiernie oddaje Krzyżaków, tak, drodzy uczniowie, nie polecam się nią sugerować, gdy przyjdzie do sprawdzianu na języku polskim. Z dwóch powodów. W późniejszym etapie gry fabuła mocno skręca w tzw. fanfic. Wykluczając niektóre wydarzenia i dopowiadając własne. Ponadto, by gra była grą, a tym samym było więcej powodów do walki, wydarzenia są modyfikowane tak, by do tych starć dochodziło. Na przykład mamy tu walkę z chroniącym krzyżaka Powałą albo pojedynkiem z Jurandem o rękę Danusi.

Za produkcję odpowiadają deweloperzy z Chin, których mocno poniosła fantazja. Pomijając główną oś fabularną, gra to istne szaleństwo. Już nawet nie mówię o stronie graficznej będącej istnym anime, gdzie Krzyżacy są wielcy jak Metal Geary, Danusia wygląda jak kapłanka z pierwszego z brzegu jRPG, a Jagienka to skąpo ubrany czerwony kapturek. Chińska adaptacja Krzyżaków pełna jest magii i fantastycznych istot. Zbyszko oprócz machania mieczem zna się na magii. Podobnie zresztą do innych postaci. No właśnie, bo oprócz znanych z kart powieści bohaterów, możemy rekrutować do naszej drużyny najemników. A jakich? Przykładowo, pół-nagą elfią łuczniczkę, kowbojkę z wielką strzelbą, piratkę z kuszą, małą kocio-dziewczynkę, czarodziejkę, wojownika z czasów imperium rzymskiego i więcej. Chyba nie muszę wspominać, że damskie postaci są skąpo ubrane. Niektóre nawet aż za skąpo.

Z jednej strony mamy nie taką złą adaptację książki z nielicznymi przerobionymi fragmentami, gdy z drugiej jest ostra jazda bez trzymanki, gdzie twórcy poszli mocno po bandzie. Są to tylko moje przypuszczenia, ale całość wygląda jak zlepek dziesiątek odrzuconych na przestrzeni wielu projektów elementów, wrzuconych na jeden talerz, który oblano sosem w postaci historii od naszego rodaka. Istny absurd i szaleństwo.

Mogłoby się wydawać, że tutaj nic do siebie nie pasuje. I tak też jest. Ale właśnie dlatego ta gra jest czymś innym, czymś wyjątkowym, co przyniosło mi wiele frajdy. Przez ten bezsens nie da się tej gry brać na poważnie, choć główna fabuła jak najbardziej taka jest. Nie znaczy to jednak, że patrzyłem na tę grę z pogardą i odrazą. Co to, to nie! Tylko jak na coś wyjątkowego, co obserwowało mi się z uśmiechem na twarzy.

Sienkiewicz kręcący się 420 obrotów na sekundę

The Knights of the Cross to sprawdzone połączenie dwóch gatunków: rouge-lite’a i karcianki. Oferowane są trzy poziomy trudności. Pierwszy, który można nazwać trybem fabularnym jest na tyle niewymagający, że gra praktycznie przechodzi się sama. Walki nie sprawiają trudności, a wizyty u handlarzy to czysta przyjemność. Drugi, domyślny, stawia przed nami bardziej zbalansowane walki, a handel wymaga od nas przemyślanych działań. Jest też trzeci poziom trudności odblokowywany po pierwszym ukończeniu grę. To tryb tylko dla masochistów. Jako, że mamy do czynienia z rouge-litem to powinniśmy umierać co chwila, wzmacniać się i wracać silniejszym. I tak też jest, choć poziom trudności nawet na średnim nie jest aż tak wyśrubowany i trudno się tu doszukiwać ekranu Game Over. Nie spodziewajcie się drugiego Darkest Dungeon.

Każda tura walki jest podzielona na trzy fazy. W trakcie pierwszej kierujemy poczynaniami głównego bohatera, czyli Zbyszka. Później przychodzi kolej na naszych towarzyszy, których możemy mieć maksymalnie trzech. Działają oni samodzielnie bez naszej ingerencji. Na samym końcu jest faza przeciwnika. W trakcie drugiej oraz trzeciej fazy nasi sojusznicy i wrogowie mogą wykonać tylko po jednej akcji. Może to być atak, buff albo debuff. Każda akcja jest oznajmiana wcześniej w postaci ikonki nad głową danej postaci. W ten sposób zawczasu wiemy, co dana postać zamierza zrobić i kto jest jej celem. Pozwala to na dobranie odpowiedniej taktyki w trakcie fazy pierwszej. Nasze działania są ograniczane przez ilość energii, która wynosi 5. Jednak nic nie stoi na przeszkodzie, by manipulować tą liczbą odpowiednimi reliktami bądź kartami specjalnymi i jednorazowymi. Energię możemy przeznaczyć na zagrywanie kartami. Tych mamy 4 kategorie: ataku, magii, specjalne i jednorazowe. Musimy dobrać odpowiednią taktykę do tego, by zadać wrogu jak najwięcej obrażeń jednocześnie samemu otrzymując ich jak najmniej. Trzeba rozważnie dysponować kartami, gdyż do następnej tury na naszej ręce możemy przenieść zaledwie dwie. Nadwyżka zostaje natychmiastowo przerzucona na “cmentarz”. W trakcie walki do dyspozycji możemy mieć talię złożoną z maksymalnie 20 kart, choć możemy ten limit zmniejszyć u specjalnego handlarza, by mieć większe szanse na dobranie kart, które chcemy. A co jeśli w trakcie walki wszystkie trafią na cmentarz? Talia zostaje przetasowana i dostajemy na rękę nowe pięć kart. System walki nie jest w żadnym stopniu odkrywczy. Widzieliśmy podobne mechaniki w wielu innych tytułach, choćby w One More Gate: A Wakfu Legend, o którym miałem okazję pisać jakiś czas temu. Gameplay daje sporo frajdy i zabawy, jednakże różnorodność kart i efektów sprawia, że już po 1-2 godzinach rozgrywki mamy stworzony “deck idealny”, przez co każda kolejna walka to ciągłe klikanie jednego i tego samego.

Naszym lobby jest przybliżona mapa Polski i Litwy. Niestety jest ona tylko po to, żeby wizualizować symbolami, gdzie nasza drużyna obecnie jest i w jakich miejscach rozgrywa się historia. Nie mamy z nią żadnej większej interakcji. Z poziomu lobby możemy podglądać nasz zespół, edytować talię, brać udział w misjach, a także podejrzeć nasze obozowisko. To kogo w nim spotkamy nigdy nie jest pewne. Handlarz, u którego możemy kupować karty lub relikty, medyczka czy rekruterka pojawiają się w losowych momentach. Dodaje to fajnego elementu niepewności, jednak nie ukrywam, że czasami przydałby się medyk, gdy ma się bardzo mało zdrowia, a przed tobą wielka walka z bossem. Mamy trzy rodzaje misji: losowo dobierane przez komputer, poboczniaki związane z zatrudnionymi najemnikami, a także misje główne. Po wybraniu jednej zostajemy od razu do niej przeniesieni. W większości przypadków jesteśmy wtedy świadkami rozmowy w stylu visual novelki, następnie dostajemy wybór albo zostajemy wrzuceni do walki, a najczęściej oba. Po wykonaniu zadania to znika z paska na mapie świata, a my dostajemy złoto, a czasami nowe karty lub/i relikty. Trzeba jednak mieć na uwadze, że po wybraniu i wykonaniu zadania głównego wszystkie misje poboczne znikają i generowane są nowe. Ciekawym rozwiązaniem jest też lekka nieliniowość. Niejednokrotnie będziemy mieć do czynienia z dwoma zadaniami głównymi naraz. Możemy wtedy wybrać, które chcemy wykonać, a które porzucić. Różnią się nie tylko poziomem trudności i nagrodami, ale z tego co też zauważyłem innymi wydarzeniami.

Największym rozczarowaniem tytułu jest ilość i różnorodność reliktów oraz kart. I jednych, i drugich jest tak mało, że nie możemy tu mówić o wielkiej otwartości w sposobie podejścia do rozgrywki. Reliktów jest zaledwie kilkanaście, a każdy można zdobyć w różnej klasie siły od D przez A, kończąc na S. Kart jest nieco więcej, jednak nie na tyle, by móc nazwać rozgrywkę urozmaiconą. Są karty zadające obrażenia, dodające pancerz, a także narzucające statusy dodatnie i ujemne. Tyle. Po pewnym czasie nie ma sensu kupować czegokolwiek, bo mamy już wszystko co potrzebne do wygrania każdej bitwy. A co robić z nadmiarem złota? Pozostaje wydawać je na leczenie, a także karty jednorazowe, które jeszcze bardziej ułatwiają starcia; głównie z bossami.

Prawdziwie wyjątkowa gra

The Knights of the Cross to tytuł, który ma swoje problemy. Nawet, jeśli nieznaczne. Intro jest zbyt szybkie. Przedstawienie akcji i wszystkie napisy na ekranie dosłownie migają po ekranie. Nawet najszybszy czytelnik świata nie byłby w stanie ich przeczytać. Jest również dźwięk, który jest tak głośny, że można ogłuchnąć. Musiałem zmniejszyć go do 10%, by uznać głośność za normalną. Niewielkim problemem jest też tłumaczenie z chińskiego. Wszystkie teksty po angielsku są wykonane jak najbardziej poprawnie. Sęk w tym, że niektóre słowa, w szczególności interfejsu, wciąż są po chińsku. Co więcej, u niektórych handlarzy w okienkach dialogowych jest po prostu “no translation”. A propos tłumaczenia. Nie wiem jak wygląda angielski przekład Krzyżaków, ale coś mi się gryzie w tym, że niektóre imiona bohaterów są po polsku, gdy inne po angielsku. Jednak to jest już zwykłe czepianie się. Ostatnia rzecz, której kompletnie nie rozumiem jest implementacja emotikonek. Być może to kwestia różnic kulturowych, ale uważam, że lepiej przy trafieniu krytycznym prezentowałby się napis “Critical Hit” niż smutna emotikonka.

Za to dużo dobrego mogę powiedzieć o oprawie audio-wizualnej. Pomijając widoczne na ekranie w trakcie rozmów modele anime, które nie wyróżniają się na tle innych tytułów ze wschodu, całość to jeden uroczy pixel art, który z niemałą przyjemnością się ogląda. Dostaliśmy też świetną muzykę, która swoim rozmachem wielce mnie zaskoczyła. Nie kłamiąc, spodziewałem się czegoś zrobionego tanim kosztem. Soundtracku, który albo będzie chwytał za 8-bitów albo zapętlające się ambienty zrobione w 5 minut. Byłem w wielkim błędzie, gdyż twórcy postarali się o w pełni instrumentalną ścieżkę dźwiękową uderzającą w tony średniowiecznego fantasy, które przywiodły mi na myśl trylogię Wiedźmina oraz serię Divinity: Original Sin.

Przez cały czas grania w głowie miałem jedną myśl: “Co by sobie Sienkiewicz pomyślał, gdyby zobaczył ten chiński wytwór”. I szczerze? To nie ma najmniejszego znaczenia, bo Krzyżacy – The Knights of the Cross to gra, której nie chcieliśmy, a jaką dostaliśmy, choć na nią nie zasługiwaliśmy. To absolutnie nie jest dobry tytuł mogący poszczycić się dopracowaniem oraz masą zawartości. To w najlepszym przypadku średniak, który jednak jest wyjątkowy. Połączenie tej dla wielu nudnej powieści znanej z lekcji języka polskiego ze stylistyką anime oraz cycatymi elfimi łuczniczkami? Ta gra to absurd, mem, który działa i sprawia masę frajdy. Mimo licznych wad bawiłem się świetnie i jestem przekonany, że gra przekona wielu do ponownego, tym razem już na poważnie, przeczytania powieści Sienkiewicza.

Recenzja oparta o wersję gry na PC (Steam).
Kopia gry do recenzji została przesłana przez wydawcę.

6.5

Ocena autora

Podsumowanie

Grafika i muzyka
8.0
Gameplay
6.0
Optymalizacja
5.0
Fabuła i zawartość
6.0
Ocena ogólna
6.5
Zalety
  • Połączenie Krzyżaków i cycatych elfek to absurd, który działa

  • Starcia, które pomimo powtarzalności sprawiają frajdę

  • Fenomenalna muzyka

Wady
  • Nie jest to dobre źródło do nauki na sprawdzian z polskiego

  • Mapa świata, która nic nie znaczy

  • Zadania poboczne są nudne i nijakie

  • Niedokończona

Twój adres email nie będzie publikowany. Wymagane pola są oznaczone *